Kiedy
w dzieciństwie rozbijałam wazony, zazwyczaj rozpryskiwały się w
malutkie kawałeczki szkła. Nic nie dawało się z tym zrobić –
zostawały wyrzucone. Ale co się dzieje, gdy właśnie w ten sposób
rozbija się życie? Nie można go wyrzucić, już prędzej skleić.
A idealnym, wyśnionym klejem na rozbite życie jest siła. Siła, by
je naprawić i iść dalej z podniesioną głową.
Nie
wiem, czy to właśnie przez te nieposklejane z powrotem wazony, czy
może przez wyrzucanie ich od razu po rozbiciu, moje życie
przypominało drogą fiolkę z perfumami, która rozlała się
do umywalki. Nikt nie odzyska tamtych perfum, ale czy nie można
kupić nowych?
- Odejdź,
rudy zadzie – warknęłam, spychając kota z łóżka.
Usłyszałam
za drzwiami cichy śmiech dziadka. Uniosłam kąciki ust w uśmiechu
i przesunęłam się, robiąc miejsce dla kota. Zapukał do moich
drzwi.
- Skarbie,
wychodzę zagrać z Tedem i Lewisem w szachy... Mogę, prawda?
Zmierzyłam
go uważnie wzrokiem. Sędziwy mężczyzna – Stephen Orchard –
uśmiechał się w moją stronę promiennie. Na jego pomarszczonych
policzkach ukazały się dwa dołeczki, które tak bardzo
lubiłam. Patrzył na mnie swoimi przenikliwymi, błękitnymi oczami,
oczekując na zgodę.
- Pewnie
– rzuciłam. - Ale...
Dziadek
odrobinę spoważniał, bo wiedział, co go teraz czeka. Było tak za
każdym razem, kiedy wychodził. Ja mogłabym ze spokojem nazwać
siebie jego opiekunką, mimo że to on był ode mnie niemal 4 razy
starszy.
- Żadnego
wina, ani nalewek, ani czegokolwiek przekraczającego 5% alkoholu.
Dodatkowo, zero papierosów. No i ja też będę mogła wyjść
– wyrecytowałam, wyliczając wszystko na palcach.
Zrobił
minę naburmuszonego dziecka, a ja starałam się wyglądać na
zdecydowaną. Wydawał się nad czymś zastanawiać, bo zaczął
poprawiać swoją muszkę. Taa, mój dziadek był wielkim
modnisiem, a muszki były jego ulubioną częścią garderoby.
- Oczywiście,
Kochanie. Czy kiedykolwiek wróciłem do domu nietrzeźwy? -
uniósł brew z rozbawieniem. - A o której wrócisz?
- Znając
życie, to wcześniej niż ty – dźgnęłam go w brzuch.
Zaśmiał
się krótko i gardłowo. Potem przygarnął moją głowę w
swoją stronę i pocałował mnie w czoło. Odwrócił się i
widziałam, jak zniknął za drzwiami wejściowymi.
Zerknęłam
na stertę pudeł, w których znajdowały się moje rzeczy. Już
jutro miałam się wyprowadzić od dziadka... Spędziłam tutaj
najpiękniejsze 8 lat mojego życia, nie wspominając wcześniejszych
trzynastu, które musiałam spędzić z rodzicami.
Rozdzwoniły
się telefony w całym domu. Sięgnęłam po stacjonarny, leżący na
mojej komodzie.
- Witam
w ten piękny i nadal majowy wieczór – zaświergotałam do
słuchawki.
- Masz
humor? Dobrze to słyszeć – zaśmiała się.
To
była Nareesha. Moja najlepsza przyjaciółka, która
dzięki Bogu mieszkała w Londynie. Nie byłam skazana na samotność
w stolicy, tym bardziej że przyjaźniłam się też z jej
chłopakiem, Sivą.
- Muszę
mieć, bo za pół godziny wychodzę pożegnać się z Mattem
i Megan. Jako moi przyjaciele z Manchesteru, postanowili wyprawić
mi przyjęcie – westchnęłam.
- Wiem,
że nie lubisz tych klimatów, ale przeżyjesz – odparła z
rozbawieniem. - Chciałam tylko wiedzieć, o której dokładnie
przyjeżdżasz.
- Około 13. Wcześniej nie zwlokę się z łóżka – zaśmiałam
się.
- Bawcie
się dobrze! Pozdrów ich. A my z Sivą będziemy na ciebie
czekać na dworcu – powiedziała, tym swoim melodyjnym głosem.
- Dzięki
– uśmiechnęłam się. - A ty przygotuj Seev'a
na moje towarzystwo, pa!
Rozłączyłam
się i rzuciłam telefon na poduszkę. Kot – Eric – poruszył się
niepewnie, by zaraz znów paść na pościel i spać dalej. A
ja zaczęłam szukać ciuchów na imprezę.
Witam! Nie lubię pisać pierwszego 'posłowia', ale to nieuniknione.
Jestem Karolina, mam na koncie już dwa ( i dwa w drodze) blogi o One Direction. Jednak moją drugą miłością jest The Wanted, i właśnie teraz chcę spróbować napisać coś o nich. Mam nadzieję, że Wam się spodoba. : ) Byłabym wdzięczna, gdybyście wyrazili swoje opinie w komentarzach, lub dodawali się do obserwujących.
Za wszelkie błędy bardzo przepraszam.
To tyle na dzisiaj!