wtorek, 31 lipca 2012

Prolog


 Kiedy w dzieciństwie rozbijałam wazony, zazwyczaj rozpryskiwały się w malutkie kawałeczki szkła. Nic nie dawało się z tym zrobić – zostawały wyrzucone. Ale co się dzieje, gdy właśnie w ten sposób rozbija się życie? Nie można go wyrzucić, już prędzej skleić. A idealnym, wyśnionym klejem na rozbite życie jest siła. Siła, by je naprawić i iść dalej z podniesioną głową.
Nie wiem, czy to właśnie przez te nieposklejane z powrotem wazony, czy może przez wyrzucanie ich od razu po rozbiciu, moje życie przypominało drogą fiolkę z perfumami, która rozlała się do umywalki. Nikt nie odzyska tamtych perfum, ale czy nie można kupić nowych?
Odejdź, rudy zadzie – warknęłam, spychając kota z łóżka.
Usłyszałam za drzwiami cichy śmiech dziadka. Uniosłam kąciki ust w uśmiechu i przesunęłam się, robiąc miejsce dla kota. Zapukał do moich drzwi.
- Skarbie, wychodzę zagrać z Tedem i Lewisem w szachy... Mogę, prawda?
Zmierzyłam go uważnie wzrokiem. Sędziwy mężczyzna – Stephen Orchard – uśmiechał się w moją stronę promiennie. Na jego pomarszczonych policzkach ukazały się dwa dołeczki, które tak bardzo lubiłam. Patrzył na mnie swoimi przenikliwymi, błękitnymi oczami, oczekując na zgodę.
- Pewnie – rzuciłam. - Ale...
Dziadek odrobinę spoważniał, bo wiedział, co go teraz czeka. Było tak za każdym razem, kiedy wychodził. Ja mogłabym ze spokojem nazwać siebie jego opiekunką, mimo że to on był ode mnie niemal 4 razy starszy.
- Żadnego wina, ani nalewek, ani czegokolwiek przekraczającego 5% alkoholu. Dodatkowo, zero papierosów. No i ja też będę mogła wyjść – wyrecytowałam, wyliczając wszystko na palcach.
Zrobił minę naburmuszonego dziecka, a ja starałam się wyglądać na zdecydowaną. Wydawał się nad czymś zastanawiać, bo zaczął poprawiać swoją muszkę. Taa, mój dziadek był wielkim modnisiem, a muszki były jego ulubioną częścią garderoby.
- Oczywiście, Kochanie. Czy kiedykolwiek wróciłem do domu nietrzeźwy? - uniósł brew z rozbawieniem. - A o której wrócisz?
- Znając życie, to wcześniej niż ty – dźgnęłam go w brzuch.
Zaśmiał się krótko i gardłowo. Potem przygarnął moją głowę w swoją stronę i pocałował mnie w czoło. Odwrócił się i widziałam, jak zniknął za drzwiami wejściowymi.
Zerknęłam na stertę pudeł, w których znajdowały się moje rzeczy. Już jutro miałam się wyprowadzić od dziadka... Spędziłam tutaj najpiękniejsze 8 lat mojego życia, nie wspominając wcześniejszych trzynastu, które musiałam spędzić z rodzicami.
Rozdzwoniły się telefony w całym domu. Sięgnęłam po stacjonarny, leżący na mojej komodzie.
- Witam w ten piękny i nadal majowy wieczór – zaświergotałam do słuchawki.
Masz humor? Dobrze to słyszeć – zaśmiała się.
To była Nareesha. Moja najlepsza przyjaciółka, która dzięki Bogu mieszkała w Londynie. Nie byłam skazana na samotność w stolicy, tym bardziej że przyjaźniłam się też z jej chłopakiem, Sivą.
- Muszę mieć, bo za pół godziny wychodzę pożegnać się z Mattem i Megan. Jako moi przyjaciele z Manchesteru, postanowili wyprawić mi przyjęcie – westchnęłam.
- Wiem, że nie lubisz tych klimatów, ale przeżyjesz – odparła z rozbawieniem. - Chciałam tylko wiedzieć, o której dokładnie przyjeżdżasz.
- Około 13. Wcześniej nie zwlokę się z łóżka – zaśmiałam się.
- Bawcie się dobrze! Pozdrów ich. A my z Sivą będziemy na ciebie czekać na dworcu – powiedziała, tym swoim melodyjnym głosem.
- Dzięki – uśmiechnęłam się. - A ty przygotuj Seev'a na moje towarzystwo, pa!
Rozłączyłam się i rzuciłam telefon na poduszkę. Kot – Eric – poruszył się niepewnie, by zaraz znów paść na pościel i spać dalej. A ja zaczęłam szukać ciuchów na imprezę.

Witam! Nie lubię pisać pierwszego 'posłowia', ale to nieuniknione. 
Jestem Karolina, mam na koncie już dwa ( i dwa w drodze) blogi o One Direction. Jednak moją drugą miłością jest The Wanted, i właśnie teraz chcę spróbować napisać coś o nich. Mam nadzieję, że Wam się spodoba. : ) Byłabym wdzięczna, gdybyście wyrazili swoje opinie w komentarzach, lub dodawali się do obserwujących.
Za wszelkie błędy bardzo przepraszam. 
To tyle na dzisiaj!